Kap, kap, kap – siedziałem skulony w jakimś ciemnym pomieszczeniu, nie widziałem nic, właściwie to nawet nie zależało mi na zobaczeniu co się tutaj znajduje. Słyszałem dźwięk uderzania spadających kropel o podłoże. Echo sprawiało, że słychać było to bardzo dobrze. Zniosło także odgłos szybkich kroków z korytarza oraz głośne sapanie, ktoś biegł. Nie obchodziło mnie to kto tu jest i po co, ale podejrzewałem, że pewnie On. Nie, jestem wręcz stuprocentowo pewny, że to On. Zawsze mnie szukał gdy próbowałem uciec od rzeczywistości, od tej szarej chorej rzeczywistości pełnej nienawiści, żalu i cierpienia. Psycholog twierdził, iż wrażliwość wykreowała moje spaczone spojrzenie na świat, ja jednak uważam, że to nie tak. Po prostu nie da się mnie oszukać i wmówić mi jaki ten świat jest piękny.
Usłyszałem jak wbiegł do pomieszczenia, nagle zapaliło się światło. Wyjąłem głowę spomiędzy kolan i spojrzałem na Niego. Jego wzrok był smutny, jednocześnie pełen troski, strachu i ulgi. Powiedział coś, ale Jego słowa nie dotarły do mnie, mój mózg nie był wtedy w stanie zrozumieć ich znaczenia. Ruszył powoli w moją stronę, jednakże zatrzymały Go dwie zamaskowane postacie, które złapały Jego ramiona. Ich maski były białe, a na nich namalowane czarną farbą smutne miny oraz łzy wylatujące z oczu, mieli na sobie czarne obcisłe kostiumy. Próbował im się wyrwać b dostać się do mnie, lecz trzymali zbyt mocno. Zaczął coś wykrzykiwać, ale i tym razem do mnie to nie docierało. Wyglądało to jak pantomima. Przyglądałem się temu przedstawieniu nieobecnym wzrokiem. Czułem się jak widz siedzący na widowni, którego nudził spektakl i odpływał do krainy snów. Myślałem, że cała ta sytuacja mnie nie dotyczy, nie mam nic z nią wspólnego, że wcale nie znajduję się w tym samym pomieszczeniu co oni, że obserwuję to z odległego miejsca.
Spróbowałem czytać z ruchów Jego warg, zawsze byłem w tym dobry. Wyczytałem, że przeprasza, że nie chciał mnie zranić, pragnie wszystko naprawić. Udało mu się wyrwać jedną rękę z uścisku zamaskowanych i wyciągnął ją w moją stronę, a Jego usta mówiły, żebym wrócił z Nim do domu. Lekko się uśmiechnął, dłoń powoli zbliżała się do mnie. Z trudem robił każdy kolejny krok trzymany przez ciemne postacie. Jego palce były już tak blisko, jeszcze troszkę a będą mogły dotknąć mojej twarzy. Spojrzałem na niego z pogardą i odwróciłem głowę, jednakże kątem oka wciąż obserwowałem co się dzieje. Zamaskowani złapali jego druga rękę i zaczęli obie wyginać. Po całym pomieszczeniu rozszedł się krzyk pełen bólu i odgłos łamanych kości. Z powrotem odwróciłem głowę w Jego stronę. Zwisał trzymany w górze za bezwładne ramiona.
- Zrób mi przysługę i zdechnij wreszcie. - Z mego gardła wydobył się szorstki i chłodny głos. Zdziwiło Go to bardzo, gdyż po raz pierwszy odkąd znalazła mnie Jego rodzina przemówiłem.
- Ty... Ty mówisz... - Patrzył na mnie wielce zdziwiony. Jedna z zamaskowanych postaci wyjęła duży sztylet z rękojeścią wyglądającą jakby była zrobiona z kości słoniowej. Zamachnęła się i wbiła w Jego serce. Gdy jego głowa opadła, druga ciemna postać puściła Go i upadł bezwładnie na podłogę. Zamaskowani zwrócili głowy w moją stronę, przez chwilę stali i wyszli z pomieszczenia gasząc za sobą lampy. Światło z korytarza padało na Jego ciało. Wpatrywałem się w hebanowe włosy leżące nieskładnie, na brązowawą skórę, białą koszulę barwioną przez krew na czerwono.
Wstałem i przeszedłem do innego jasnego pomieszczenia, w którym znajdowało się ogromne lustro. Spojrzałem na osobę, którą w nim ujrzałem. Białe włosy do ramion, chłodne czerwone oczy, jasna wręcz biała skóra i koszula o lodowym odcieniu niebieskiego. Niżej już moje oczy nie zjeżdżały. Przyłożyłem dłoń do lustra. Wzrok spoglądającej ze szkła postaci się zmienił na zaciekawiony i zdziwiony jednocześnie.
- To jestem ja? - Wydobyło się z mojego gardła. Lekko przechyliłem głowę.- Tak, to ja. Tylko dlaczego nie pozwalano mi w Jego domu patrzeć na własne odbicie oraz wchodzić do tego budynku? Czy to przez te białe włosy? A może przez czerwone oczy? Lub bladą cerę?
Umilkłem, lecz po kilku minutach ciszy znów zacząłem mówić.
- Czyli On nie żyje?
- Tak, z naszej winy – Moje usta samoistnie się poruszały.
- ZAMKNIJ SIĘ!!! - Przyłożyłem dłonie do uszu by nic nie słyszeć- On nie mógł umrzeć!! Obiecał zawsze być przy mnie, więc... nie mógł... umrzeć...
- Ale umarł i co z tego?! Sami chcieliśmy by zdechł!
- ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE!!! - Krzyczałem na własne odbicie obserwując zmiany w swoim wyrazie twarzy. Kłóciłem się sam ze sobą, z drugim mną siedzącym w tym samym ciele.- ZAMKNIJ SIĘ I WYNOŚ SIĘ Z MOJEGO CIAŁA!!! ROZUMIESZ?! WYNOŚ SIĘ!!!
- Nie pozbędziesz się mnie!
- CICHO!! NIE GADAJ, TYLKO WRESZCIE SIĘ WYNIEŚ! - Zacisnąłem powieki, a z mych oczu wypłynęły łzy.
- Nie mogę odejść, w końcu jestem tobą! Nie pozbędziesz się mnie! - Otworzyłem zapłakane oczy i spojrzałem po raz kolejny w lustro.
Nagle do pomieszczenia weszły te same dwie zamaskowane postacie. Odwróciłem w ich stronę głowę i wypowiedziałem błagalnym tonem.
- Zabijcie mnie, proszę... zabijcie.
Jeden z nich wyciągnął sztylet z szkarłatną rękojeścią i podszedł do mnie. Stałem nieruchomo. Złapał mnie za ramię by wbicie ostrza nie sprawiło, że się cofnę i mogło swobodnie się głębiej wsunąć. Zamachnął się, ostrze świsnęło w powietrzu i przeszyło moje ciało. Z rany wypłynęła szafirowa krew. Dotknąłem płynu palcem zdziwiony jej kolorem. Zsunąłem się na podłogę na kolana. Siedziałem na łydkach zwrócony przodem do lustra czekając na śmierć, która nie nadchodziła.
Druga z zamaskowanych postaci podeszła do mnie, ukucnęła i położyła rękę na moim ramieniu.
Nasz Brat nie może umrzeć, jest nieśmiertelny jak każdy z nas, nasz Bracie.
Obydwie postacie zdjęły swoje maski i zsunęły kaptury. Ich twarze wyglądały jak moja, były wręcz identyczne. Takie same oczy, usta, nos, brwi, włosy. Nawet głos wydobywający się z ich gardeł był jak mój.
- K-kim jesteście?
- Jesteśmy tym czym ty, wszyscy jesteśmy klonami naszego Pana.
Krzyknąłem z przerażenia i rozpaczy. Znajdywałem się w ogromnym budynku, w którym wszyscy wyglądali jak ja. Nie chciałem tego. Nie chciałem być więziony z samym sobą.